Literatura dla uczestników
Nieustającego Konkursu Czytelniczego
Klasy IV-VI – styczeń 2015 r.
„Legendy
polskie”
1.
PIAŚCIE KOŁODZIEJU I
TAJEMNICZYCH WĘDROWCACH
Marian
Orłoń
Gwarno
było tego dnia w chacie oracza i kołodzieja Piasta. Sproszono sąsiadów i
krewnych, nie żałowano pieczywa i mięsa, piwa i miodu, choć bieda była w
tym domu częstszym gościem niż dostatek. Ale dzień był uroczysty i wymagał
wystawności. Oto najstarszy syn Piasta i jego żony Rzepichy siedem lat ukończył,
a starym obyczajem należało postrzyżyn dokonać i imię młodzikowi nadać. Właśnie
sposobiono się do tego obrzędu, gdy Rzepicha, wyjrzawszy na dwór, zawołała:
-
Jeszcze jacyś nieoczekiwani goście ku nam zdążają.
Rzeczywiście,
od strony Gniezna zbliżało się dwóch nieznanych wędrowców. Odziani w luźne,
płócienne szaty, wsparci na długich laskach, okryci kurzem, wyglądali na
wielce utrudzonych. Stanęli w progu Piastowej chaty, życzyli pokoju
domownikom, a potem jeden z nich tak przemówił:
-
Daleką mamy za sobą drogę i jeszcze dalszą przed sobą. Pozwólcie tedy nam
trochę odpocząć i kubkiem zimnej wody pragnienie ugasić. Byliśmy u bram książęcego
dworu w Gnieźnie o gościnę prosić, ale książę Popiel kazał nas służbie
z grodu wypędzić. Pokłonił się Piast przybyszom i gestem do środka zaprosił.
-
Moja chata przed wami otwarta - rzekł.
-A
i dzień dziś niezwyczajny. Nasz pierworodny syn siedem lat kończy, spod
opieki matki pod ojcowską przechodzi i jego postrzyżyny wnet się odbędą.
Radzi będziemy, jeśli razem z nami przy stole zasiądziecie i udział w
uroczystości weźmiecie.
-
Dziękujemy za gościnność - odpowiedzieli - i chętnie razem z wami będziemy
się radować.
Zmywszy
z siebie podróżny kurz, wnet miejsce przy stole zajęli. Gdy zaspokoili
pierwszy głód i pragnienie ugasili, nastąpił obrządek postrzyżyn. Rzepicha
wprowadziła do izby ubranego w lnianą koszulkę syna i przed Piastem z nim
stanęła. Jasne włosy opadały chłopcu na ramiona i czoło, na twarzy malowało
się wzruszenie. Chłopiec upadł ojcu do stóp, oddając się w ten sposób pod
jego pieczę. Piast podniósł go, wodą źródlaną skropił i po nożyce sięgnął.
Potem ujął w palce pukiel włosów nad czołem i z powagą wielką
go odciął. Dokonawszy tego, zwrócił się do przybyszy:
-
Niech i wasze ręce uczynią to samo, a usta wypowiedzą imię, jakie odtąd syn
mój nosić będzie. Z powagą, równą ojcowskiej, obaj przybysze dokonali
ceremonii postrzyżyn, a starszy z nich rzekł przy tym:
-
Niech imię jego będzie Siemowit i niech mu ono sławy przysporzy. Następnie
wykonał nad głową chłopca znak jakiś nieznany, jakby chcąc nim słowa
swoje potwierdzić. Kolejno podchodzili teraz do Siemowita pozostali goście i
każdy pasemko włosów odcinał. Po dokonaniu postrzyżyn zaczęły się pieśni
obrzędowe, a potem wszyscy udali się na cmentarz leżący nie opodal, by
duchy przodków uczcić. Gdy powrócili znowu do Piastowej izby, tajemniczy
przybysze zaczęli się żegnać. Podziękowali za gościnę, uczynili nad chatą
Piasta i Rzepichy ten sam znak, jaki nad głową chłopca nakreślili, i podążyli
w dalszą drogę. Kim byli, skąd przyszli i dokąd prowadziła ich dalsza droga
– nie wiadomo. Na pewno jednak nie byli zwykłymi wędrowcami, skoro po ich
odejściu okazało się, że jadła nic nie ubyło, choć przecie przez długi
czas ucztowano.
A
tymczasem Siemowit rósł w zdrowiu i poważaniu u ludu, który po śmierci
Popiela na tron go powołał.
2.
PRZERWANY HEJNAŁ
Marian Orłoń
Jeszcze świt nie zaróżowił nieba i gwiazdy migotały nad Krakowem, gdy stary trębacz z Mariackiej wieży był już na krakowskim Rynku. Zwykle o tej porze spał sobie w najlepsze, ale tej nocy dręczyły go sny jakieś niespokojne i złe przeczucia kazały mu tak wcześnie opuścić dom. Bo też niepokój panował w mieście. Ludzie z trwogą mówili o Tatrach, którzy splądrowali Sandomierz i podobno w stronę Krakowa podążają. A groźny to był wróg i bezlitosny! Siał śmierć i rabował. Zostawiał za sobą spalone wsie i miasta, niszczył dobytek. Nic więc dziwnego, że niespokojne sny i złe przeczucia dręczyły rębacza z Mariackiej wieży.
Z wieży łatwiej wroga dostrzec, wzrok dalej sięga niż z miejskich murów myślał wspinając się po skrzypiących schodach. Musiał odpoczywać co kilka chwil, bo serce uderzało mu coraz szybciej i ze zmęczenia, i z niepokoju. Stanął wreszcie na szczycie, odsapnął i rozejrzał się uważnie wokół. Miasto spało jeszcze, a i poza jego murami panował spokój. Stary trębacz odetchnął z ulgą. Sen mara, Bóg wiara! mruknął i przysiadł na swej ławeczce. Wkrótce sen go zmorzył i przespał może kilkadziesiąt minut. Nagle zerwał się z przeczuciem, że nieszczęście stanęło u bram miasta. Dopadł do okienka i zdrętwiał. Do miejskich murów zbliżała się tatarska nawała. Zaczynało świtać, noc ustępowała i w bladym brzasku widać było wyraźnie niezliczoną liczbę niewielkich koników, jak gdyby z przyrośniętymi do nich jeźdźcami. Wnet dopadną miejskich murów, nie powstrzymają ich nieliczne straże i niechybnie jak lawina spadną na miasto. Trzeba obudzić mieszkańców, niech chwycą za broń, obsadzą mury...
Stary
trębacz ujął drżącą ręką trąbkę, do ust ją przycisnął i zagrał pełną
piersią Mariacki hejnał. Podniósł się jego głos nad dachami domów, nad
wieżami kościołów, dotarł do mieszkań, krakowian ze snu powyrywał.
- Cóż to? - dziwili się, przecierając oczy. Przecież to noc jeszcze. Czyżby
się trębaczowi na starość dzień z nocą pomylił ?
A tymczasem hejnał brzmiał dalej, ale jakoś inaczej niż zwykle głośniej, natarczywiej, alarmująco... I ludzie zrozumieli: on zwiastuje nieszczęście! A nieszczęście mogło być tylko jedno - pod bramy miasta podeszli Tatarzy! Obudziło się miasto. Trzaskały okiennice i bramy. Przerażone głosy wykrzykiwały:
- Tatarzy pod murami! Ratujmy się! Kto może, niech chwyta za broń! Zatupotały setki nóg. Mężczyźni biegli w kierunku murów, do których dobijali się już Tatarzy. Kobiety z dziećmi schroniły się do kościołów. Rozpętała się walka. Śmigały tatarskie strzały, na głowy napastników sypały się kamienie i lała wrząca woda. Kwik koni mieszał się z okrzykami ludzi. A hejnał dalej wzywał, dalej zagrzewał do boju. Tatarzy wiedzieli, że to on zerwał obrońców na nogi. Toteż kierowali w stronę Mariackiej wieży nienawistne spojrzenia. W końcu wroga ręka naciągnęła cięciwę łuku. Długo mierzył Tatarzyn do majaczącej na wieży postaci. Wreszcie wypuścił strzałę. Była celna. Urwał się nagle hejnał, jakby zdumiony tym, co się stało. Wypadła trąbka z ręki trębacza, a on sam osunął się na twarde deski i dziwna cisza zaległa nad Krakowem. Ktoś pobiegł na Mariacką wieżę. Ale na pomoc było już za późno. Stary trębacz nie żył. Do dziś żyje jednak w urwanym hejnale, który codziennie rozbrzmiewa z Mariackiej wieży.
3.
WANDZIE,
CO NIE CHCIAŁA NIEMCA
Marian
Orłoń
Smutek jak czarna chmura zawisł
nad Krakowem. Zdawało się, że nawet Wawelskie Wzgórze ugięło się pod jego
brzemieniem. Bo oto okrutna śmierć zabrała Kraka - władcę dzielnego i mądrego,
sprawiedliwego i powszechnie szanowanego.
Nie obeschły jeszcze łzy
poddanych, gdy zgromadziła się starszyzna, by radzić nad przyszłością
grodu. Król męskiego potomka nie zostawił, osierocił jedynie księżniczkę
Wandę i ona to zgodnie ze zwyczajem winna przejąć władzę po ojcu.
Wanda, choć młoda, już zasłynęła
roztropnością i urodą. Ale czy to kilkunastoletnie dziewczę podoła tak poważnym
obowiązkom? Z troską myślała o tym starszyzna, przekazując w jej ręce rządy.
Wnet się jednak okazało, że obawy te były przedwczesne. Wanda była godną
następczynią Kraka, zdobyła sobie serca poddanych, a wieść o jej urodzie i
mądrości niosła się na południe i północ, na wschód i zachód. Doszła
wreszcie do dalekiej rzeki Łaby, do Niemiec, gdzie rządził młody książę
Rytgier.
Szukał on właśnie dla siebie
żony i pilnie nasłuchiwał wiadomości, jakie nadchodziły z podwawelskiego
grodu o pięknej i mądrej córce Kraka. W końcu zapałał do Wandy tak wielką
miłością, iż postanowił pojąć ją za żonę. Posłał więc do odległego
Krakowa posłów, zbrojnych w miecze i bogatych w dary, by w jego imieniu o
rękę pięknej księżniczki prosili. A gdyby zaś z dobrej woli dać jej
nie chciała, groźbą mieli zgodę na córce Kraka wymusić.
Wyruszyli tedy niemieccy posłowie
w daleką drogę, przedzierali się przez nieprzebyte puszcze, mijali jeziora i
pokonywali rzeki, aż wreszcie stanęli u stóp wawelskiego grodu. Zdumieli się
jego okazałością. Nie spodziewali się, że za tymi lasami, przez które się
przedzierali, i za tymi rzekami, które pokonywali, zastaną tak potężną
warownię. Zdumienie ich wzrosło jeszcze bardziej, kiedy do biesiadnej izby na
wieczerzę zostali zaproszeni. Wodzili wzrokiem po ścianach z cisowego drewna,
na których ozdobna broń wisiała, podziwiali myśliwskie trofea: rogi żubrów
i turów, łosi i jeleni, dziwili się bogatym kobiercom i skórom, którymi ławy
były nakryte, nie spodziewali się też tak suto zastawionych stołów... Ale
najbardziej zdumiała ich uroda księżniczki, kiedy nazajutrz rano przed nią
stanęli. Otoczona dworkami i starszyzną, z wiankiem na głowie, sama do kwiatu
była podobna. Gdy nieco ochłonęli, wystąpił najstarszy z nich i w te słowa
przemówił:
- Pani, przysyła nas pan
dalekiej krainy, dzielny książę Rytgier, którego serce poruszyło się na
wieść o twej mądrości i twojej urodzie. Przysyła nas, by złożyć ci pokłon,
przekazać te oto dary i prosić, byś została jego żoną. Powiedziawszy to,
postąpił krok naprzód, pokłonił się nisko i złożył u stóp księżniczki
szkatułę pełną kosztowności. Zarumieniła się najpierw księżniczka
Wanda, a potem gwałtownie pobladła. Długo ważyła słowa, zanim odrzekła:
- Powiedzcie swemu panu, że
wysoko cenię sobie jego uczucia i jego hojność, ale ręki swej oddać mu nie
mogę. Nie sposób bowiem opuścić ziemi, na której się urodziłam, i ludu,
który tak kocham. Nie takiej odpowiedzi spodziewali się posłowie Rytgiera.
Stwardziały im twarze. Krótką naradę w obcej mowie między sobą odbyli, a
potem znowu głos zabrał najstarszy pośród nich.
- Gdy nasz pan czegoś prośbą
nie zyska, siłą zdobędzie — rzekł.
- Biada twej ziemi i twemu
ludowi, jeśli księciu ręki odmówisz. Pani, jeżeli kochasz ten lud, pomyśl
o krwi, którą zapłaci za twój upór. Grozą powiało od tych słów.
Zaniepokojona starszyzna wymieniła między sobą jakieś uwagi. Wanda jednak
odpowiedziała dumnie:
- Są większe moce niż siła
miecza. I opuściła komnatę, a za nią podążyły dworki, a także
starszyzna. Inaczej wyglądała tego dnia wieczerza na wawelskim grodzie. Coś
niepokojącego wyczuwało się w kątach oświetlonej łuczywami komnaty. Smutek
osiadł na twarzach biesiadników. Tylko Wanda zdawała się być beztroska jak
zawsze, choć i jej oczy bywały chwilami nieobecne przy biesiadnym stole. Widać
było, że dojrzewa w niej jakiś zamysł wielki i bolesny zarazem. Na nieśmiałe
rady, by ratując kraj przed wojną, rękę Rytgierowi oddała, miała jedną
tylko odpowiedź:
- A żoną Rytgiera nie zostanę,
ale gród przed najazdem wroga uchronię. Dziwiła się starszyzna, dziwili się
wojowie, skąd w tej młódce tyle pewności siebie, ale pytać o to nie śmieli.
Wreszcie nad Wawelem zapadła
noc niespokojna, wstrząsana dalekimi pomrukami burzy. Pogasły łuczywa w
izbach i komnatach, posnęli mieszkańcy grodu, zdrzemnęły się straże. Nikt
nie zauważył, jak Wanda opuszcza zamek i kieruje się w stronę Wisły. Nikt
też nie widział, jak stoi na stromym brzegu, ogarnia ostatnim spojrzeniem
ziemię, którą ukochała nade wszystko, jak wznosi ręce ku górze i jak rzuca
się w spienione wody rzeki. Lepiej umrzeć niż narazić swój lud na
cierpienie. Rytgier nie zdobędzie mnie siłą! – to były jej ostatnie
myśli.
Nazajutrz Wisła oddała jej
ciało. Głęboki żal wstrząsnął Krakowem. Zapłakał wierny lud. Przejęci
byli nawet Rytgierowi posłowie, którzy
jeszcze w Krakowie przebywali, a on sam, dowiedziawszy się o czynie Wandy,
szczerze żałował swych twardych słów. Lud zaś usypał na cześć swej pani
wysoki kopiec, który do dziś sławi bohaterstwo dzielnej córki.
Artur
Oppman
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się
Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna.
Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starem Mieście. Ale cóż?
Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i
czerwonce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.
Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże,
zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta
przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się
kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż
dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej,
poczekaj ino! Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż
nędza i nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem
będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę,
jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! Cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł
do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej,
bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż
miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna,
o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
— Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza
mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
— Mówcie, co takiego?
— Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiem, w podziemiach starego
zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją
przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać
możnym bogaczem, magnatem!
— I gdzie to, mówicie?
— Na Ordynackiem, w lochach starego zamczyska.
— A kiedy?
— W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy
świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na
ulicy ludzi, jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich
kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi. Tu ułan drugiego pułku,
biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu
piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą,
kity migają, aż lubo patrzeć!
Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskiem Przedmieściem, Nowym Światem,
wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko! Spuszcza się Tamką, bo
tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie,
ale mu coś niesporo. Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się
on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w
komitywę. Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko,
szyb niema, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie. Jazda!
Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i
Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę —
idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po
kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej,
z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku.
Przy mdłem światełku świeczki łojowej,
którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na niem — Boże
drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.
— Taś, taś! kaczuchno!
I nagle — z kaczki czyni się przecudna
dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy,
a buzia taka cudna, że — klękajcie narody!
— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
— Jaśnie wielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę,
ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
— Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby,
jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz,
bogaczem, jeśli spełnisz, co do joty, to, co ci powiem.
— Słucham, jaśnie wielmożna!
— Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je
wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota
dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
— Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł,
będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem?
— A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota
prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
— Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie —
i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do
okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto. Nazajutrz dzień
od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli
sobie — chyba się odziać, jak panicz.
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą,
kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia! Idzie,
pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić
dalej. Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów! Sto dukatów! dla siebie
samego! Ha! trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie
zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek. Je,
je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni
wystarczy.
— Co się należy?
— Dwa złote.
— Dwa złote? Nie więcej?
— Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz
wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę
wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył
się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co
zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów.
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Niema co! Chodźmy do teatru. W
teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga:
miejsce dwa złote. Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi. Późna już pora.
Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z
niemi zrobić? Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi
zgarbiony.
— Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem.
Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą,
przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki
orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął
garść złota, dał starcowi.
— Bóg—że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy
i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało! Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!
I znikła. Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i
rzecze:
— Nie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz
wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół.
Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć
dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak
nigdy. Wyzwolił się wrychle na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił
się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w
zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki
Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie
komu! Nie tak! nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się
inaczej: naprzód biednemu, potem sobie! A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
5.
SYRENA
Artur
Oppman
— A widzieliście ją, tę syrenę niby,
kumie Szymonie?
— Widzieć nie widziałem, kumie
Mateuszu, bo drzewa przesłaniały źródełko, a bliżej podejść bałem się
jakości, alem słyszał, jak śpiewa.
— Alboż to syreny śpiewają ?
Grzech nie grzech, — niewiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby,
pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy, co czynić nam należy.
— Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu,
chodźmy do pustelnika Barnaby.
— Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas
z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.
Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy z nad
Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie
jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których
roiło się od grubego zwierza: łosi, turów, wilków i niedźwiedzi.
— Więc powiadacie, że śpiewała?
— A juści! śpiewała; gadałem przecie.
— Hm! I często se tak podśpiewuje?
— A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże
ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na
Bugaju jej piosenka rozlega.
— I długo też nuci?
— Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi
na świecie, już jej nie słychać.
— To nocami nigdy ze źródła nie
wychodzi?
— Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja
nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa.
Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se
na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby
dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.
— O to mi chodziło właśnie. Więc
trzeba tak zrobić…
Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą
chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.
Ojciec Barnaba był to starzec wysoki,
chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę.
Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
Wszyscy trzej siedzieli przed budką
pustelnika, na ławie, uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z
gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru,
pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło
brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem,
w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki.
A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał,
aż rzecze:
— Więc trzeba tak zrobić: w pełnię
miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić
należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby
syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samem źródle,
a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z
cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile, że takiego żaden
się czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w
darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.
Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby
jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak
zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałościwe
syrenie śpiewanie.
— Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo;
wiem ci ja o tem, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy,
tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?
— Tak jest, do pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad
Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.
Tam, gdzie dziś nad samem prawie wybrzeżem
Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego Miasta, rozciąga się ulica,
Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
W lesie tym, z pagórka, wznoszącego się
nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący
potok.
Nad potokiem rosły białokore brzozy,
wierzby pokrzywione maczały w nim długie gałęzie, kwitnęły polne róże, i
niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.
W tym to potoku mieszkała właśnie
syrena.
Była piękna, pogodna noc miesięczna.
Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała
się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu.
Ale w lesie nie wszyscy spali.
Zza brzóz i wierzb, stojących na
potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one, wśród krzaków
gęstych, i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście
od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i
pustelnik, ojciec Barnaba.
Nagle z wody wynurzyła się przecudna
postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją
było doskonale. Miała długie kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające
na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione
ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim
rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym
się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.
Syrena chwilę trwała w milczeniu,
zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał
śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc,
i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
Wtem z krzaków, cicho, bez szelestu,
wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na
przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem,
z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.
Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno
ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż,
wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
— Co teraz począć? Co z nią począć?
— jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.
— Co począć? — rzeknie pustelnik —
poczekajcie, zaraz wam powiem:
Nim ją do Jego Miłości księcia na
Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w
oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt
zaś, wóz drabiasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?
— Dobrze mówicie, ojcze Barnabo, mądrze
mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie
rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa
była to, jak się już rzekło, panna na podziw urodziwa, od pasa zasię ryba
srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartemi cudnemi
oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki,
uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub
szczupaka.
— Czas nam w drogę — przemówił
pustelnik — bierzcie ją!
Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i
ponieśli ją w stronę wioski.
— Otwieraj, Staszku!
— Otwierajno co prędzej! Cóż to? Zarżnęli
cię zbóje, że się nie ruszasz?
— Nie gramol się, gamoniu! skorzej!
skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia
krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z
pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego
budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby
i mokre pyski licznych krów.
— A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę!
A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się, czy co takiego?
Zaszurgał ktoś bosymi nogami, odezwało
się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory,
znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła się gibka,
młodzieńcza postać pastucha Staszka,
— Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego
to chceta, ojcze Barnabo i wy Szymonie i Mateuszu?
— Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy
ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie do Czerska ją zawiezieni, do księcia!
— Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż
ona śliczna!
— Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna!
Czarownica, wiadomo ! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby tym łacniej
otumanić chrześcijańską duszę.
— Boże miły! Prawdę mówicie? To ona
chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam z nią zrobić?
— Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez
ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo
ucieknie.
— Ha! Każecie pilnować, to będę
pilnował. A kiedyż po nią przyjdziecie?
— Mówilim. Skoro świt. Teraz ją położym
w oborze, niech leży.
— A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej
nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdajem.
— Już wy się nie bójta! Umiałem sobie
dać rady z graniastym byczkiem, choć beskurcyja zły, jak sam diabeł, to i z
syreną poradzę.
— No, to bywaj zdrowy! Będziem tu z
powrotem, ino patrzeć!
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała
ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej
ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali,
patrzył w nią bacznie, i oczu z dziwowiska nie spuszczał.
Miesiąc świecił w ten otwór ścienny
mocnym blaskiem i osrebrzą! cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce
jaśniały, jak gwiazdy, modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.
I nie cniło się Staszkowi spozierać tak
nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie
urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego
pełnych.
I nagle — syrena spojrzała na Staszka
swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami
czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.
Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów,
piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie
od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w
oszołamiającą pieśń syreny.
Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje
nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra
wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś
dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed
nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów
i cudów.
A syrena nagle spojrzała wprost w oczy
Staszka i rzekła:
— Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł
ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.
A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło
go za szyję i szepnęło:
— Otwórz wrota i chodź za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i
czekał, co się stanie.
Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze
słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez
wrota i skierowała się w stronę Wisły.
Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za
nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence
syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i
zachmurzyło się ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, szedł za nią,
bez woli, bez myśli.
Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z
chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A
syrena szła i śpiewała.
A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem
Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:
— Kochałam cię, ty brzegu wiślany,
kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym
czarem życia!
Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż
chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?
Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie
serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.
Wolę skryć się na wieki w fale wiślane,
wolę zniknąć z przed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.
A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde,
czasy, o których nie śni się, ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych
śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych
śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.
A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku
brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:
— Łapaj, trzymaj, nie puszczaj!
Ale! nie puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w
te pędy Staszek.
Skoczył, wychynął z rzeki, rozejrzał się
dokoła, zawołał:
— Bóg z wami!
I zniknął.
Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski
— miasto powstało, ludne, bogate, warowne.
A miasto owo, później stolica, na pamiątkę
dziwnej przygody z syreną, wzięło ją za godło swoje, i godło to po
dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.