Literatura dla uczestników Ogólnopolskiego Konkursu

 Legendy polskie”

 

 

1.      PIAŚCIE KOŁODZIEJU I TAJEMNICZYCH WĘDROWCACH

Marian Orłoń

 

Gwarno było tego dnia w chacie oracza i kołodzieja Piasta. Sproszono sąsiadów i krewnych, nie żałowano pieczywa i mięsa, piwa i miodu, choć bieda była w tym domu częstszym gościem niż dostatek. Ale dzień był uroczysty i wymagał wystawności. Oto najstarszy syn Piasta i jego żony Rzepichy siedem lat ukończył, a starym obyczajem należało postrzyżyn dokonać i imię młodzikowi nadać. Właśnie sposobiono się do tego obrzędu, gdy Rzepicha, wyjrzawszy na dwór, zawołała:

- Jeszcze jacyś nieoczekiwani goście ku nam zdążają.

Rzeczywiście, od strony Gniezna zbliżało się dwóch nieznanych wędrowców. Odziani w luźne, płócienne szaty, wsparci na długich laskach, okryci kurzem, wyglądali na wielce utrudzonych. Stanęli w progu Piastowej chaty, życzyli pokoju domownikom, a potem jeden z nich tak przemówił:

- Daleką mamy za sobą drogę i jeszcze dalszą przed sobą. Pozwólcie tedy nam trochę odpocząć i kubkiem zimnej wody pragnienie ugasić. Byliśmy u bram książęcego dworu w Gnieźnie o gościnę prosić, ale książę Popiel kazał nas służbie z grodu wypędzić. Pokłonił się Piast przybyszom i gestem do środka zaprosił.

- Moja chata przed wami otwarta - rzekł.

-A i dzień dziś niezwyczajny. Nasz pierworodny syn siedem lat kończy, spod opieki matki pod ojcowską przechodzi i jego postrzyżyny wnet się odbędą. Radzi będziemy, jeśli razem z nami przy stole zasiądziecie i udział w uroczystości weźmiecie.

- Dziękujemy za gościnność - odpowiedzieli - i chętnie razem z wami będziemy się radować.

Zmywszy z siebie podróżny kurz, wnet miejsce przy stole zajęli. Gdy zaspokoili pierwszy głód i pragnienie ugasili, nastąpił obrządek postrzyżyn. Rzepicha wprowadziła do izby ubranego w lnianą koszulkę syna i przed Piastem z nim stanęła. Jasne włosy opadały chłopcu na ramiona i czoło, na twarzy malowało się wzruszenie. Chłopiec upadł ojcu do stóp, oddając się w ten sposób pod jego pieczę. Piast podniósł go, wodą źródlaną skropił i po nożyce sięgnął. Potem ujął w palce pukiel włosów nad czołem i z powagą wielką go odciął. Dokonawszy tego, zwrócił się do przybyszy:

- Niech i wasze ręce uczynią to samo, a usta wypowiedzą imię, jakie odtąd syn mój nosić będzie. Z powagą, równą ojcowskiej, obaj przybysze dokonali ceremonii postrzyżyn, a starszy z nich rzekł przy tym:

- Niech imię jego będzie Siemowit i niech mu ono sławy przysporzy. Następnie wykonał nad głową chłopca znak jakiś nieznany, jakby chcąc nim słowa swoje potwierdzić. Kolejno podchodzili teraz do Siemowita pozostali goście i każdy pasemko włosów odcinał. Po dokonaniu postrzyżyn zaczęły się pieśni obrzędowe, a potem wszyscy udali się na cmentarz leżący nie opodal, by duchy przodków uczcić. Gdy powrócili znowu do Piastowej izby, tajemniczy przybysze zaczęli się żegnać. Podziękowali za gościnę, uczynili nad chatą Piasta i Rzepichy ten sam znak, jaki nad głową chłopca nakreślili, i podążyli w dalszą drogę. Kim byli, skąd przyszli i dokąd prowadziła ich dalsza droga – nie wiadomo. Na pewno jednak nie byli zwykłymi wędrowcami, skoro po ich odejściu okazało się, że jadła nic nie ubyło, choć przecie przez długi czas ucztowano.

A tymczasem Siemowit rósł w zdrowiu i poważaniu u ludu, który po śmierci Popiela na tron go powołał.

 

2.      PRZERWANY HEJNAŁ

Marian Orłoń

 

Jeszcze świt nie zaróżowił nieba i gwiazdy migotały nad Krakowem, gdy stary  trębacz z Mariackiej wieży był już na krakowskim Rynku. Zwykle o tej porze spał sobie w najlepsze, ale tej nocy dręczyły go sny jakieś niespokojne i złe przeczucia kazały mu tak wcześnie opuścić dom. Bo też niepokój panował w mieście. Ludzie z trwogą mówili o Tatrach, którzy splądrowali Sandomierz i podobno w stronę Krakowa podążają. A groźny to był wróg i bezlitosny! Siał śmierć i rabował. Zostawiał za sobą spalone wsie i miasta, niszczył dobytek. Nic więc dziwnego, że niespokojne sny i złe przeczucia dręczyły rębacza z Mariackiej wieży.

Z wieży łatwiej wroga dostrzec, wzrok dalej sięga niż z miejskich murów myślał wspinając się po skrzypiących schodach. Musiał odpoczywać co kilka chwil, bo serce uderzało mu coraz szybciej i ze zmęczenia, i z niepokoju. Stanął wreszcie na szczycie, odsapnął i rozejrzał się uważnie wokół. Miasto spało jeszcze, a i poza jego murami panował spokój. Stary trębacz odetchnął z ulgą. Sen mara, Bóg wiara! mruknął i przysiadł na swej ławeczce. Wkrótce sen go zmorzył i przespał może kilkadziesiąt minut. Nagle zerwał się z przeczuciem, że nieszczęście stanęło u bram miasta. Dopadł do okienka i zdrętwiał. Do miejskich murów zbliżała się tatarska nawała. Zaczynało świtać, noc ustępowała i w bladym brzasku widać było wyraźnie niezliczoną liczbę niewielkich koników, jak gdyby z przyrośniętymi do nich jeźdźcami. Wnet dopadną miejskich murów, nie po­wstrzymają ich nieliczne straże i niechybnie jak lawina spadną na miasto. Trzeba obudzić mieszkańców, niech chwycą za broń, obsadzą mury...

Stary trębacz ujął drżącą ręką trąbkę, do ust ją przycisnął i zagrał pełną piersią Mariacki hejnał. Podniósł się jego głos nad dachami domów, nad wieżami kościołów, dotarł do mieszkań, krakowian ze snu powyrywał. 
- Cóż to? - dziwili się, przecierając oczy. Przecież to noc jeszcze. Czyżby się trębaczowi na starość dzień z nocą pomylił ?

A tymczasem hejnał brzmiał dalej, ale jakoś inaczej niż zwykle głośniej, natarczywiej, alarmująco... I ludzie zrozumieli: on zwiastuje nieszczęście! A nieszczęście mogło być tylko jedno - pod bramy miasta podeszli Tatarzy! Obudziło się miasto. Trzaskały okiennice i bramy. Przerażone głosy wykrzykiwały:

- Tatarzy pod murami! Ratujmy się! Kto może, niech chwyta za broń! Zatupotały setki nóg. Mężczyźni biegli w kierunku murów, do których dobijali się już Tatarzy. Kobiety z dziećmi   schroniły się do kościołów. Rozpętała się walka. Śmigały tatarskie strzały, na głowy napastników sypały się kamienie i lała wrząca woda. Kwik koni mieszał się z okrzykami ludzi. A hejnał dalej wzywał, dalej zagrzewał do boju. Tatarzy wiedzieli, że to on zerwał obrońców na nogi. Toteż kierowali w stronę Mariackiej wieży nienawistne spojrzenia. W końcu wroga ręka naciągnęła cięciwę łuku. Długo mierzył Tatarzyn do majaczącej na wieży postaci. Wreszcie wypuścił strzałę. Była celna. Urwał się nagle hejnał, jakby zdumiony tym, co się stało. Wypadła trąbka z ręki trębacza, a on sam osunął się na twarde deski i dziwna cisza zaległa nad Krakowem. Ktoś pobiegł na Mariacką wieżę. Ale na pomoc było już za późno. Stary trębacz nie żył. Do dziś żyje jednak w urwanym hejnale, który codziennie rozbrzmiewa z Mariackiej wieży.

 

 

3.      WANDZIE, CO NIE CHCIAŁA NIEMCA

Marian Orłoń

 

Smutek jak czarna chmura zawisł nad Krakowem. Zdawało się, że nawet Wawelskie Wzgórze ugięło się pod jego brzemieniem. Bo oto okrutna śmierć zabrała Kraka - władcę dzielnego i mądrego, sprawiedliwego i powszechnie szanowanego.

Nie obeschły jeszcze łzy poddanych, gdy zgromadziła się starszyzna, by radzić nad przyszłością grodu. Król męskiego potomka nie zostawił, osierocił jedynie księżniczkę Wandę i ona to zgodnie ze zwyczajem winna przejąć władzę po ojcu.

Wanda, choć młoda, już zasłynęła roztropnością i urodą. Ale czy to kilkunastoletnie dziewczę podoła tak poważnym obowiązkom? Z troską myślała o tym starszyzna, przekazując w jej ręce rządy. Wnet się jednak okazało, że obawy te były przedwczesne. Wanda była godną następczynią Kraka, zdobyła sobie serca poddanych, a wieść o jej urodzie i mądrości niosła się na południe i północ, na wschód i zachód. Doszła wreszcie do dalekiej rzeki Łaby, do Niemiec, gdzie rządził młody książę Rytgier.

Szukał on właśnie dla siebie żony i pilnie nasłuchiwał wiadomości, jakie nadchodziły z podwawelskiego grodu o pięknej i mądrej córce Kraka. W końcu zapałał do Wandy tak wielką miłością, iż postanowił pojąć ją za żonę. Posłał więc do odległego Krakowa posłów, zbrojnych w miecze i bogatych w dary, by w jego imieniu o rękę pięknej księżniczki prosili. A gdyby zaś z dobrej woli dać jej nie chciała, groźbą mieli zgodę na córce Kraka wymusić.

Wyruszyli tedy niemieccy posłowie w daleką drogę, przedzierali się przez nieprzebyte puszcze, mijali jeziora i pokonywali rzeki, aż wreszcie stanęli u stóp wawelskiego grodu. Zdumieli się jego okazałością. Nie spodziewali się, że za tymi lasami, przez które się przedzierali, i za tymi rzekami, które pokonywali, zastaną tak potężną warownię. Zdumienie ich wzrosło jeszcze bardziej, kiedy do biesiadnej izby na wieczerzę zostali zaproszeni. Wodzili wzrokiem po ścianach z cisowego drewna, na których ozdobna broń wisiała, podziwiali myśliwskie trofea: rogi żubrów i turów, łosi i jeleni, dziwili się bogatym kobiercom i skórom, którymi ławy były nakryte, nie spodziewali się też tak suto zastawionych stołów... Ale najbardziej zdumiała ich uroda księżniczki, kiedy nazajutrz rano przed nią stanęli. Otoczona dworkami i starszyzną, z wiankiem na głowie, sama do kwiatu była podobna. Gdy nieco ochłonęli, wystąpił najstarszy z nich i w te słowa przemówił:

- Pani, przysyła nas pan dalekiej krainy, dzielny książę Rytgier, którego serce poruszyło się na wieść o twej mądrości i twojej urodzie. Przysyła nas, by złożyć ci pokłon, przekazać te oto dary i prosić, byś została jego żoną. Powiedziawszy to, postąpił krok naprzód, pokłonił się nisko i złożył u stóp księżniczki szkatułę pełną kosztowności. Zarumieniła się najpierw księżniczka Wanda, a potem gwałtownie pobladła. Długo ważyła słowa, zanim odrzekła:

- Powiedzcie swemu panu, że wysoko cenię sobie jego uczucia i jego hojność, ale ręki swej oddać mu nie mogę. Nie sposób bowiem opuścić ziemi, na której się urodziłam, i ludu, który tak kocham. Nie takiej odpowiedzi spodziewali się posłowie Rytgiera. Stwardziały im twarze. Krótką naradę w obcej mowie między sobą odbyli, a potem znowu głos zabrał najstarszy pośród nich.

- Gdy nasz pan czegoś prośbą nie zyska, siłą zdobędzie — rzekł.

- Biada twej ziemi i twemu ludowi, jeśli księciu ręki odmówisz. Pani, jeżeli kochasz ten lud, pomyśl o krwi, którą zapłaci za twój upór. Grozą powiało od tych słów. Zaniepokojona starszyzna wymieniła między sobą jakieś uwagi. Wanda jednak odpowiedziała dumnie:

- Są większe moce niż siła miecza. I opuściła komnatę, a za nią podążyły dworki, a także starszyzna. Inaczej wyglądała tego dnia wieczerza na wawelskim grodzie. Coś niepokojącego wyczuwało się w kątach oświetlonej łuczywami komnaty. Smutek osiadł na twarzach biesiadników. Tylko Wanda zdawała się być beztroska jak zawsze, choć i jej oczy bywały chwilami nieobecne przy biesiadnym stole. Widać było, że dojrzewa w niej jakiś zamysł wielki i bolesny zarazem. Na nieśmiałe rady, by ratując kraj przed wojną, rękę Rytgierowi oddała, miała jedną tylko odpowiedź:

- A żoną Rytgiera nie zostanę, ale gród przed najazdem wroga uchronię. Dziwiła się starszyzna, dziwili się wojowie, skąd w tej młódce tyle pewności siebie, ale pytać o to nie śmieli.

Wreszcie nad Wawelem zapadła noc niespokojna, wstrząsana dalekimi pomrukami burzy. Pogasły łuczywa w izbach i komnatach, posnęli mieszkańcy grodu, zdrzemnęły się straże. Nikt nie zauważył, jak Wanda opuszcza zamek i kieruje się w stronę Wisły. Nikt też nie widział, jak stoi na stromym brzegu, ogarnia ostatnim spojrzeniem ziemię, którą ukochała nade wszystko, jak wznosi ręce ku górze i jak rzuca się w spienione wody rzeki. Lepiej umrzeć niż narazić swój lud na cierpienie. Rytgier nie zdobędzie mnie siłą! – to były jej ostatnie myśli.

Nazajutrz Wisła oddała jej ciało. Głęboki żal wstrząsnął Krakowem. Zapłakał wierny lud. Przejęci byli nawet Rytgierowi posłowie, którzy jeszcze w Krakowie przebywali, a on sam, dowiedziawszy się o czynie Wandy, szczerze żałował swych twardych słów. Lud zaś usypał na cześć swej pani wysoki kopiec, który do dziś sławi bohaterstwo dzielnej córki.

 

  1. WAWELSKIM SMOKU, KRÓLU  KRAKU I  SZEWCU SKUBIE 

Marian Orłoń

 

Strach padł na Kraków i okolice. Nieszczęście zakołatało do niejednych drzwi, smutek zagościł w wielu domostwach. Oto w pieczarze pod Wawelskim Wzgórzem zamieszkał potwór straszny, ogniem i dymem ziejący, do ogromnego jaszczura podobny, smokiem zwany. Nigdy nienasycony, rykiem potężnym, od którego wawelska skała drżała i ludzkie serca truchlały, pokarmu się doma­gał. Ludzie, chcąc własne życie ratować, swój dobytek pod smoczą jamę podrzucali. Smok pożerał krowy i woły, owce i barany i jeszcze potężniejszym głosem o jedzenie wołał. Wkrótce mało mu było krów i wołów, owiec i baranów i ofiar z ludzi żądać zaczął.

Dlatego strach padł wielkim cieniem na Kraków i jego mieszkańcy coraz częściej prośby do króla Kraka zanosili, by gród od potwora uwolnił. Przemyśliwał nad tym od dawna król Krak, radził się kapłanów i wróżbitów, nagrodę sowitą za zgładzenie smoka obiecywał, ale wszystko nadaremnie. Smok dalej siał trwogę i zbierał krwawe żniwo. Owszem, zjawiali się śmiałkowie, nagrodą skuszeni i sławy żądni, ale ich wy­prawy pod smoczą jamę kończyły się ucieczką, a niekiedy też śmierć tam spotykali. Nawet sam Krak zmierzył się trzykrotnie ze smokiem, ale i on musiał potworowi pola ustąpić. Zdawało się, że żadna ludzka siła bestii nie zmoże i gród wieczny haracz składać jej będzie. Jednakże pewnego dnia stanął przed obliczem króla Skuba, krakowski szewc. Pokłonił się kornie i powiedział:

— Wybacz, królu, mą zuchwałość, ale chciałbym i ja walki ze smokiem spróbować, nie mieczem, a podstępem.
 Poruszył się Krak na tronie, uważnie się Skubie przyjrzał, choć go znał, bo szewc na dworze bywał i spytał, cóż to za podstęp wymyślił.

- Smok to bestia wielce żarłoczna wyjaśnił Skuba i tylko własna żarłoczność może go zgubić. Umyśliłem więc sobie, że skórę barana, albo wołu trzeba zdobyć, siarką i smołą ją napełnić, na powrót zaszyć, tak by żywe zwierzę przypominała, i pod smoczą jamę podrzucić. Smok się złakomi, barana albo wołu połknie, a wtedy żywy ogień zacznie mu trzewia palić.  Zdumiała Kraka mądrość i przebiegłość szewca, pochwalił pomysł i polecił wnet do dzieła przystąpić. Zabrał się przeto Skuba do pracy. Postarał się o baranią skórę, siarką i smołą ją wypełnił i pod smoczą jamę zaniósł. Rankiem wygłodniały smok z jamy wypełzł, sma­kowitego barana ujrzał i rzuciwszy się na niego żarłocznie połknął. Niedługo jednak cieszył się sytością, bo oto ogień straszny począł mu wnętrzności trawić. Aby ten żar wewnętrzny ugasić, podczołgał się smok na brzeg Wisły i zachłannie zaczął pić wiślaną wodę. Pił i pęczniał coraz bardziej, ogromniał, aż wreszcie pękł z wielkim hukiem, uwalniając Kraków od strachu. Radość wielka zapanowała na wieść o tym zdarzeniu. Krak zaś ucztę wystawną z tej okazji wydał, mięsa i miodu nikomu nie żałował, a Skubę szewcem osobistym mianował. Do dziś po smoku pozostała tylko ta opowieść i Smocza Jama na Wawelskim Wzgórzu.

 

5.      KSIĄŻĘ  POPIEL  I  MYSZY

Marian Orłoń

 

Rozrastał się gród Gniezno, założony przez Lecha, zmieniali się jego władcy, aż na tron wstąpił książę Popiel. Zły to był władca. Do rządzenia rękę miał twardą, a do rozrzutności nader lekką. Drżał, by władzy nie stracić i z nikim jej nie dzielić, choć sam mądrze zarządzać nie potrafił. Gnębił poddanych, bezlitośnie ściągał daniny, by je wnet przepuścić na uczty i zabawy. Gardził radami stryjów, którzy go na tron powołali i w rządach pomagać mieli, chełpliwie głosząc, że sam sobie poradzi.

Z wielkim niepokojem patrzono na poczynania młodego władcy. Wróżono najgorsze. Aż tu naraz rozeszła się wieść, że książę żenić się zamierza. Nadzieja wstąpiła w serca stryjów i poddanych.

- Mądra żona niejednego ze złej drogi sprowadziła — mówiono:- Może i ta go odmieni? Może hulanki mu z głowy wybije i oczy na sprawy kraju otworzy? Może mu serce zmiękczy i doli poddanych ulży? A żoną Popiela zostać miała księżniczka niemiecka, z którą go od pewnego czasu swatano.

I wkrótce też nią została. Wyprawiono wesele wystawne i huczne, jak na zwycza­je Popiela przystało. Przez kilka dni gnieźnieński gród rozbrzmiewał muzyką i śpiewem, przez kilka dni opróżniano beczki z winem i miodem oraz jedzono mięsa najrozmaitsze.

Jednakże wnet się okazało, że przedwczesna była nadzieja stryjów i poddanych. Nowa księżniczka okazała się dla męża nie dobrym, ale złym duchem. Za jej to przyczyną na dworze książęcym bawiono się jeszcze huczniej, zaś niedola poddanych wzrosła. Bowiem chciwość księżnej nie miała granic.

Oszczędzała ona na wszystkim z wyjąt­kiem przepychu i zabaw. Boleli nad tym stryjowie, upominali księcia, wreszcie zagrozili mu pozbawieniem władzy, jeśli swego postępowania nie zmieni. Przestraszył się Popiel tej groźby, wie­dział, że spełnić się ona może. Od dawna już zresztą stryjów o knowania podejrzewał, poszedł więc radzić się żony, co ma czynić. A miała księżna serce nie tylko chciwe, ale również podstępne i okrutne. W tym to podstępnym sercu zrodził się plan, który Popielowi rychło podsunęła.

W kilka dni później do każdego z Popielowych stryjów przycwałował wysłaniec z posłaniem, że książę zaprasza krewniaków na ucztę pojednawczą, jaką w grodzie zwanym Kruszwicą, leżącym nad jeziorem Gopło, zamierza wyprawić. Ucieszyła stryjów ta nagła przemiana księcia i choć na dnie ich serc czaiła się jeszcze nieufność, to jak jeden  mąż do Kruszwicy zjechali.

Wprowadzono ich do okazałej komnaty, gdzie Popici wraz z księżną czekali, zapraszając do stołów obficie jadłem zastawionych. Zaskoczeni przyjęciem goście, nie zwrócili uwagi na fałszywą uprzejmość księcia i złe błyski w oczach jego żony. Zajmowali miejsca według starszeństwa, a gdy to uczynili, Popiel przemówił w te słowa:

- Raduję się, że przybyliście i jesteście gotowi na wyciągniętą rękę wyciągniętą ręką odpowiedzieć. Każdy człowiek błądzi, ale przychodzi taki czas, kiedy z błędów wyrasta. I na mnie taki czas przyszedł. Pomogły mi w tym wasze rady i napomnienia.

Żeby już więcej swarów między nami nic było, podnieśmy puchary i wypijmy za zgodę!

Powstali wszyscy z miejsc i ujmując w dłonie puchary, gromko odkrzyknęli:

- Za zgodę!

Trącono się cynowymi naczyniami i toast został spełniony. I w tym momencie jakby czymś złowieszczym powiało po komnacie. Bolesny skurcz przebiegł po twarzach go­ści. Niewidzialne ręce ścisnęły im gardła. Czarna zasłona opadła na oczy. Z bezsilnych rąk wypadły puchary. Nogi ugięły się pod biesiadnikami, i stryjowie, jeden po drugim, zwalili się na podłogę. Sztywniejące języki mogły jedynie wyszeptać:

- Zdrada! Otruto nas! Zdrada!

Triumfalny śmiech Popiela wypełnił komnatę.

- Tak, truciznę piliście, a nie wino! - wołał. - To była zapłata za wasze knowania. Za to, że czyhaliście na mój tron jak dziki zwierz na łatwą zdobycz. Przejrzałem was, ale wyście mnie nie przejrzeli i dlatego konacie teraz w mękach. A gdy ostatni z was sczeźnie, każę wasze ciała do Gopła wrzucić, bo nic zasłużyliście na inny pogrzeb! Tak się też stało. Gdy ostatni ze stryjów ducha wyzionął, służba wywlokła ich ciała z komnaty i w wodach Gopła zatopiła.

W grodzie zaś ucztowano. Wszak stoły były już zastawione, a uczta w pełni zasłużona. Książę radował się, że osiadł wreszcie mocno na tronie, a księżna była dumna, że stało się to dzięki jej pomysłowi.

Ucztując, nie zwrócili uwagi na czarne chmury, które skłębiły się nagle nad Kruszwicą. I nie przeczuwali leż, że nadciągają chmury stokroć groźniejsze od tych. Mieli się o tym niebawem przekonać.

Popiel i jego małżonka spożywali właśnie wieczerzę i rozmawiali o rychłym powrocie do Gniezna, kiedy do komnaty wpadł pobladły giermek, krzycząc od progu:

- Myszy, panie!

- Jakie myszy? - zdumiał się Popiel.

- Nadciągają ze wszystkich stron — wyrzucał z siebie giermek.

- Pełno ich w grodzie. Są wszędzie. Rzucają się na ludzi. Gryzą.

Popiel przyjrzał mu się uważnie i spytał:

- Nie chorzy jesteście aby ?

- Nie, panie. One naprawdę...

I nie dokończył, bo nagle przez uchylone drzwi wdarła się do komnaty szara, popiskująca masa małych zwierzątek, wypełniła komnatę, otoczyła książęcą parę i rzuciła się na nią. Zerwał się przestraszony książę, wrzasnęła przerażona księżna i oboje poczęli odpędzać natarczywe stworzenia, ale te — nie zrażone — zaczęły wspinać się na stół, wdzierać na książęce szaty, wbijać ostre zęby w odsłoniętą skórę.

- Służba! Straże! — krzyknął Popiel. — Usunąć to szkaradzieństwo! Wybić do nogi!

Rzucili się słudzy na szarą, ruchliwą masę, ale im więcej myszy ginęło pod ich uderzeniami, tym więcej ich przybywało. Rosła ta mysia fala, kłębiła się, nie było przed nią ucieczki. Daremnie Popiel i księżna chronili się do kolejnych komnat, daremnie szczelnie zamykali za sobą drzwi. Zdawało się, że mysia chmara przenika ściany, korzysta z tajemnych przejść i ściga uciekających.

- Na wyspę! Na jezioro! - zadecydował w końcu Popiel, upatrując w tym ostatecznego ratunku. Ale i to nie pomogło. Mysia nawałnica dopadła ich również na wyspie. I wtedy Popiel zrozumiał, że nie ma już ratunku. To nie zwyczajne myszy go ścigają, ale pomsta i kara za otrutych podstępnie stryjów. A była to kara równie okrutna, jak okrutna była zbrodnia dokonana przez księcia i jego małżonkę. Zginęli oboje, zagryzieni przez setki, tysiące małych, szarych stworzonek.

 

 

6.      O ORLIM GNIEŹDZIE

Anna Sójka

 

Dawno temu, gdy nieprzebyte puszce splątane gęstwiną porastały rozległe równiny i zbocza nieba sięgających gór, liczne plemiona Słowian wędrowały w poszukiwaniu najgodniejszej siedziby… Szły najpierw zastępy wojów odzianych  w skóry, zbrojonych w łuki i oszczepy. Kroczyli dzielnie, torując drogę współziomkom: mężom i kobietom, starcom i dzieciom. Każdy z wędrowców dźwigał na plecach swój dobytek. Byli tacy, którym nie ciążył on wcale, lecz niektórzy uginali się do ziemi pod wypchanymi workami wszelkiego dobra. Młodzi chłopcy pędzili za ludzką ciżbą stada koni, krów, baranów i kóz. Pochód zamykały groźne oddziały tylnej straży.

Mijały dni i tygodnie, a oni wciąż wędrowali, przechodząc i pustkowia nieprzyjazne, i ukwiecone łąki. Nie zatrzymywali się jednak nigdzie na dłużej, niż trzeba było, żeby nieco odpocząć. Uparcie posuwali się na przód. Nie mogły ich powstrzymać ani zdradliwe bagna, ani kuszące ożywczym cieniem doliny, ani szumiące zagajniki, pełne leśnych rusałek i ich czarów.

Na czele zastępów jechali konno wodzowie – trzej bracia: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich postawny, dorodny, ale odmiennej natury. Powiadali ludzie, że Lech był szczery i pogodny, Rus poważny i zamknięty w sobie, Czech zaś – bystry bardzo, nade wszystko żarty lubił.

Zbliżał się wieczór kolejnego dnia wędrówki, gdy plemiona dotarły na skraj wielkiej, szumiącej puszczy. Trzej bracia wstrzymali konie, zdumieni pięknem roztaczającego się widoku. Oto stanęli na skraju żyznej doliny przeciętej wijącej się wstęgą rzeki. Między niewielkimi wzniesieniami połyskiwały nieruchome tafle drobnych jezior, odcinając się ciemnym błękitem od soczystej zieleni traw. Wokół panowała głęboka cisza, zwiastująca nadejście ciepłej nocy.

Nagle zaszumiały szerokie skrzydła: z rosnącego na pobliskim wzgórzu dębu poderwał się srebrnopióry orzeł i zatoczył szerokie koło na tle zachodzącego słońca. Rus porwał za łuk, chcąc zestrzelić wspaniałego ptaka, lecz Lech powstrzymał go ruchem ręki.

-Oto znak- powiedział. – Potężny orzeł założył tu gniazdo, by żyć spokojnie i szczęśliwie do kresu swych dni. I ja pozostanę w tej dolinie, a na wzgórzu zbuduję silny gród. Moi ludzie znajdą tu radość i odpoczynek.

- Piękne to miejsce- zgodzili się z nim bracia. – I słusznie czynisz, pozostając tutaj, my jednak musimy iść dalej, bo dolina nie pomieści wszystkich plemion. Los pozwoli, że znajdziemy swoje ziemie.

Stało się, jak rzekli. Rus i Czech ruszyli w drogę, a po jakimś czasie założyli okazałe warownie – jeden na wschodzie, drugi przeszedłszy Karpaty, na południu. Lech zaś pozostał w zielonej dolinie, gdzie bardzo szybko zadudniły topory, a ludzie z drewnianych bali zaczęli wznosić swe domy, by żyć w nich i pracować szczęśliwie.

Nie minęło wiele czasu, gdy powstał gród, od gniazda ujrzanego po długiej wędrówce Gnieznem, a później Gnieznem zwanym. Stał się on wkrótce pierwszą stolicą polskich władców. Przez całe zaś lata od owego wydarzenia para orłów wychowywała swe młode na potężnym dębie, wokół którego zbudowano warownię. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy doliny obrali sobie wizerunek srebrnopiórego ptaka za godło.

 

7.      PAN TWARDOWSKI

Anna Sójka

 

Żył kiedyś szlachcic, który był znany ze swojej mądrości. Ludzie mówili, że wszystkie księgi świata przeczytał, a co w nich było potrzebnego  zapamiętał.  Na rynku  krakowskim miał pracownię, w której tajemnicze mikstury przyrządzał. Podziwiano go i lubiano, bo niejednemu w ciężkiej chorobie dopomógł i radą, i lekarstwem. Nazywał się ten szlachcic Twardowski.

Pewnego dnia, w kufrze pełnym starych pism szperając, znalazł tajemniczą księgę w skórę oprawioną i złotem obitą. Pełno w niej było zaklęć magicznych, tajemniczych słów i formułek. Zamknął się Twardowski w swojej pracowni, nie wpuszczał nikogo, tylko czarów próbował. Ale niewprawny był, niewiele więc mu z tego czarowania wychodziło. Mylił się ciągle, długo jednak nie rezygnował. W końcu postanowił skorzystać z takiego zaklęcia, które by diabła na jego usługi przywołało. Wymyślił sobie, że czart za niego czarami będzie się zajmował, co Twardowski umyśli to spełni bez trudu. Zaprzestał więc szlachcic swoich prób, za to dniami i nocami do przyjęcia piekielnego wysłannika się szykował. Zioła potrzebne znosił, wywary gotował, magiczne słowa mamrotał. W księgę wielką co chwilę spoglądał, żeby tylko czegoś nie pomylić.

Jakoż w dniu oznaczonym, o oznaczonej godzinie stanął przed nim czart we własnej osobie. Nos miał jak haczyk, szponiaste paznokcie, jedną nogę kurzą i długi, czartowski ogon. Rogi pewnie przykrywała czapka, bo Twardowski nie mógł ich dojrzeć. Mimo niezwykłego wyglądu gość nie był przerażający i szlachcic pomyślał sobie, że piekło musiało mu jakiegoś pośledniego diabła przysłać. Tymczasem czart ukłonił się nisko i podał Twardowskiemu wielki pergamin. Był to cyrograf. Po trzech latach służby diabeł miał prawo do piekła duszę swego pana porwać. Twardowski długo się nie zastanawiał. Warunek tylko dopisał, że duszę swoją nie gdzie indziej, jak tylko w Rzymie czartu odda. Zgodził się diabeł i podpis swój założył. Nazywał się Mefistofeles. Twardowski również bez zwlekania krwią serdeczną dokument podpisał.

 

Rozpoczął Mefistofeles służbę ciężką, bez chwili wytchnienia prawic. I w drobiazgach się nim Twardowski wyręczał, i poważniejsze roboty zadawał. Na malowanym koniu jeździł, bez skrzydeł nad Krakowem latał, na kogucie podróżował. Kazał też diabłu srebro z całego kraju w jedno miejsce przenieść i piaskiem przysypać. Tak powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu. W Pieskowej Skale musiał czart skałę wielką cienkim końcem na dół ustawić, żeby tak po wsze czasy stała. Powiadają też, że na rozkaz szlachcica diabeł Wisłę kijem zawracał i chaty na jej brzegu z makowych ziaren budował.

Trzy lata minęły, a Twardowski ani myślał duszę do piekła oddać, sługę swego uwolnić. Przypominał mu Mefistofeles o terminie, ale szlachcic do Rzymu się nie wybierał. Dobrze mu było w Krakowie. Wziął się wreszcie diabeł na sposób. Przybrawszy postać sługi stanął pewnego dnia przed Twardowskim i o uzdrowienie swojego pana prosił. Bogaty to ponoć był człowiek, w podkrakowskiej wiosce niemoc go nagła opadła i teraz bez ducha prawie w izbie karczmianej leży. Nikt mu pomóc nie może, chyba tylko medyk tak znakomity i sławny jak Twardowski. Połechtały miło szlachcica te komplementy. Wiele nie myśląc z sługą owym pojechał.

A karczma nazywała się „Rzym".

Spostrzegł swój błąd Twardowski, gdy tylko próg przestąpił, ale już było za późno. Diabeł zaraz w swej zwykłej postaci do niego przystąpił. Ledwo zdążył szlachcic dziecko małe z kołyski na ręce porwać. Wiedział, że go teraz czart do piekła nie zaciągnie, bo do duszy maleństwa praw żadnych nie ma. Ale i Mefistofeles był sprytny.

— Słowo szlacheckie waćpan dałeś — przypomniał. — Nie godzi się dzieckiem świeżo ochrzczonym zasłaniać. W Rzymie cię dopadłem. Twoja dusza do mnie należy.

Musiał mu Twardowski rację przyznać. Niemowlę do kołyski odłożył i na wszystko gotów przed czartem stanął. Tłum diabłów zaraz ich otoczył. Złapali Twardowskiego i przez komin wywlekli. W granatowe, rozgwieżdżone niebo lecieli, pewnie jakąś okrężną drogą, do piekła prowadzącą. Spoglądał szlachcic w dół i żal go coraz większy ogarniał. Wszystko co ukochał zostawił, sam się na piekielny ogień skazawszy. O, gdyby kiedyś więcej miał rozumu i lekkomyślnie czarta nie wzywał. Sam przecież dość mądry był, żeby w dostatku i poważaniu żyć. Niepotrzebne mu były tanie sztuczki diabelskie, którymi ludzi zadziwiał. Z żalu tego modlitwę dawną, z dzieciństwa jeszcze, przypominać sobie zaczął. Słowa jego brzmiały coraz głośniej i wyraźniej. Krzywiły się czarty, prychały, co wrażliwsze uciekać zaczęły, aż w końcu spostrzegł Twardowski, że sam został w pustce bezmiernej. Księżyca się tylko zdołał uczepić i tam, na srebrnym globie, osiadł.

Czasami nocą widać, jak po księżycowych bezdrożach wędruje, o życiu swoim rozmyśla, w stronę Ziemi spogląda.

 

 

  1. BAZYLISZEK

Marian Orłoń

Potwór był to niebywale szkaradny. Do krokodyla lub węża podobny, ale z kogucią głową. Nie pełzał, tylko na dwóch nogach, zakończonych sępimi szponami, chodził. Ślepia miał żabie, wyłupiaste i tymi ślepiami ludzi śmiertelnie porażał. Zamieszkiwał ruiny spalonej kamieniczki przy Starym Rynku w Warszawie i biada temu, kto się w jej podziemiach znalazł. Nikt nigdy żywy stamtąd nie wychodził. Wystarczyło jedno spojrzenie bazyliszkowych ślepi, by człowiek życie postradał. Omijano więc spaloną kamieniczkę i jedynie dzieci, nieświadome niebezpieczeństwa i żądne przygód, do podziemnych czeluści zaglądały. One też najczęściej padały ofiarą potwora. Nie pomagały przestrogi rodziców — ciekawość okazywała się silniejsza od strachu. Przemyśliwano wielokrotnie, jak potwora zgładzić, jak uwolnić od niego Stare Miasto, ale nikt nie potrafił znaleźć odpowiedniego sposobu. Można się zmierzyć z niedźwiedziem, choćby najsilniejszym, można nawet tura pokonać, ale jak walczyć z bestią, która na odległość wzrokiem poraża, do której podejść nic można? Kiedy jednak ofiarą stwora padła dwójka dzieci szanowanego w mieście rajcy, zebrała się rada miejska i postanowiła tak długo radzić, dopóki sposobu na zniszczenie bazyliszka nie znajdzie.

Radzono długo, wytężali swoje umysły warszawscy rajcy, podawano najróżniejsze pomysły, ale żaden nie zyskał uznania większości. Wreszcie postanowiono prosić o pomoc człowieka wielkiej mądrości. Nie należał on wprawdzie do rady, ale nieraz ją swoimi pomysłami wspierał. Był to mąż wielce uczony, w różnych naukach biegły, w świecie bywały, nazywany przez niektórych Fabułą, który na najtrudniejsze nawet pytania znajdował zawsze odpowiedź. Do niego to udali się przedstawiciele rady po pomoc. Z uwagą wysłuchał ich uczony mąż, przewertował kilka ksiąg, skubiąc siwą brodę, wreszcie rzekł:

— Jest sposób na bazyliszka. Ożywili się rajcy i słuchali. Uczony zaś mówił dalej:

— Bazyliszka można zabić tylko jego własną bronią.

— Jakże to? — zdumieli się.

Jeśli jego wzrok zabija innych — wyjaśniał cierpliwie mistrz Fabuła — niech zabije i jego.— Ale przecież sam sobie w oczy nie spojrzy — zdumiewali się coraz bardziej miejscy radni.

 — Można spojrzeć w swoje serce, w swoją duszę, ale w swoje oczy?

— I to jest możliwe — tłumaczył spokojnie uczony mąż.

— Ale do tego potrzebne jest zwierciadło. Zrozumieli rajcy, na czym pomysł mistrza wszech nauk polegał, ale nie opuściły ich jednakże wątpliwości.

— Zwierciadło trzeba przed bazyliszkiem postawić — mówili.

 — Kto tego dokona? Zanim to uczyni, bazyliszkowy wzrok go życia pozbawi. Toteż ten, który się tego zadania podejmie, musi włożyć na siebie zwierciadlaną „zbroję", która od stóp do głów go pokryje — ciągnął uczony.

 — Wzrok bazyliszka nie może dotrzeć ani do jego oczu, ani do jego skóry. Musi mieć przed sobą tylko zwierciadło. Spojrzenie w nie będzie zarazem ostatnim spojrzeniem potwora.

 Zafrasowali się miejscy rajcy. Pomysł uczonego wydawał im się mądry i skuteczny. Tylko jak znaleźć śmiałka, który podejmie się tego zadania? Kto uwierzy, że bazyliszek zginie, zabity własnym wzrokiem? Podzielili się swoimi myślami z Fabułą.

— Nawet pieniądze go nie skuszą — mówili.

 — Życie od nich przecież cenniejsze.

— Chyba żeby to życie i tak wkrótce skończyć się miało — podsunął zagadkowo uczony.

 — Może wtedy by się taki śmiałek znalazł? Znowu nie dotarła do nich myśl uczonego, znowu ich oczy pytająco zawisły na jego twarzy. Uśmiechnął się mistrz wyrozumiałe i powiedział:

— Macie zapewne w ratuszowych lochach jakiegoś skazańca, któremu katowski topór grozi. Przyobiecajcie mu darowanie kary, jeśli do podziemi zejdzie i naprzeciw bazyliszka stanie, a na pewno podejmie się tego zadania. Ma przecież szansę życie ocalić. Podziękowali uradowani rajcy za radę i w pośpiechu opuścili pracownię uczonego, pełną ksiąg w skórę oprawnych i tajemniczymi przyrządami zastawioną, by burmistrza o wynikach swojej misji zawiadomić. Zdziwił się burmistrz, że dotąd nikt na taki prosty sposób zgładzenia bazyliszka nie wpadł. Widocznie za mało wśród rajców uczonych! Polecił też od razu do aresztu się udać, wolę rady oznajmić i, oprócz darowania życia, nagrodę śmiałkowi przyobiecać. W tym czasie w miejskim areszcie było dwóch przestępców na ścięcie toporem skazanych, na których wyrok miano lada dzień wykonać. Kiedy im przedstawiono propozycję rady i burmistrza, najpierw zapadło głuche milczenie, a polem pierwszy powiedział:

— Dziękuję za łaskę, ale wolę katowski miecz lub szubieniczny sznur aniżeli śmierć straszliwą przez gada zadaną. Nie zgadzam się! Oczy rajców spoczęły na drugim nieszczęśniku. Ten wyprostował się, podniósł głowę, spojrzał na rajców i rzekł krótko:

— Jestem gotów! Gdy wieść o tym dotarła do mieszkańców Warszawy, radość wielka zapanowała na ulicach. U najlepszego mistrza zamówiono „zbroję" lustrzaną, a gdy ta była już gotowa, ubrano w nią odważnego skazańca i tłumnie, wśród wiwatów, pod spaloną kamieniczkę, siedzibę bazyliszka, zaprowadzono. Przeżegnał się skazaniec, jakby na szafocie stał, tłum westchnął w jego intencji i śmiałek, błyskając zwierciadłami, stąpać zaczął do podziemi, gdzie potwór przebywał. Cisza rozdzwoniła się nad głowami zebranych, oczy wszystkich z napięciem wbijały się w ciemną czeluść, niemalże wstrzymywano oddech w piersiach... Nadzieja walczyła z niewiarą. Jak długo to trwało? Nie wiadomo. Czas się jakby zatrzymał. Nagle z ciemnego otworu odgłos dziwny dotarł do uszu zebranych. Czegoś takiego dotychczas nie słyszano. Był to niby jęk, niby skowyt, niby pisk, ale co mógł oznaczać? Czy to jęczał porażony wzrokiem bazyliszka skazaniec, czy skowyczał porażony własnym spojrzeniem bazyliszek? Napięcie rosło z każdą chwilą. I naraz okrzyk potężny wzbił się ponad dachy starych kamieniczek, płosząc siedzące tam gołębie.— Jest! Idzie! Niesie martwą bestię! Niech żyje! Wiwat! Istotnie. Z mrocznej czeluści ruin kamieniczki wynurzył się niedawny skazaniec. Szedł powoli niosąc na rękach martwego bazyliszka. Stanąwszy przed burmistrzem pokłonił się, martwego gada u jego stóp złożył i wypowiedział tylko te słowa:

— Zamiast mnie, jego grzebcie!

— Wolnyś — odpowiedział wzruszony burmistrz i Stary Rynek znów rozbrzmiewał okrzykami na cześć bohatera.

Tak to nieszczęsny skazaniec ryzykując, własne życie ocalił, a Warszawę od niepokonanego — zdawałoby się — gada uwolnił. Dziś na Starym Rynku istnieje restauracja, nosząca nazwę Bazyliszek, ale tam wejść nikt się już nie obawia.

 

9.      WARS I SAWA

L. Fabiszewska

 

Dawno temu Polskę pokrywała nieprzebyta puszcza, pełna dzikiej zwierzyny, a ludzie mieszkali w maleńkich osadach. W jednej z nich, na brzegu Wisły, mieszkał młody rybak Wars. Był bardzo pracowity i sam zbudował łódź, a także cierpliwie wiązał rybackie sieci. A ponieważ szczęście mu sprzyjało, zawsze wracał z połowu z siecią pełną ryb. Wars bardzo lubił spędzać czas na wodzie i z radością wsłuchiwać się w śpiew ptaków. Jednak najbardziej fascynowały go nocne wyprawy, gdy panował niezwykły spokój, a księżyc odbijał się w wodach Wisły srebrzystym blaskiem.

Pewnej nocy, gdy jak zwykle zepchnął łódź na wodę i zarzucił sieci, spośród wzburzonej wody wynurzyła się przepiękna dziewczyna. Rybak zamarł z zachwytu i wpatrywał się zdumiony, gdyż dziewczyna miała długie, złociste włosy, wielkie niebieskie oczy i... rybi ogon, pokryty srebrzystą łuską! Wars nie mógł uwierzyć własnym oczom, po chwili jednak przypomniał sobie opowieści, które słyszał w dzieciństwie - to była syrena! Nagle syrena podpłynęła bliżej brzegu i zaczęła śpiewać, nieświadoma tego, że podpatruje ją człowiek ukryty w wysokich trzcinach. Gdy Wars usłyszał jej głos, zakochał się bez pamięci.

Od tej chwili na niczym nie mógł się skupić, czekając na kolejny nocny połów i spotkanie z syreną. Nie przeszkadzało mu nawet to, że ona nie miała pojęcia ani o jego istnieniu, ani o uczuciu, które do niej żywił. Pewnej nocy, całkowicie zauroczony jej głosem, nieostrożnie wystawił głowę ponad trzciny, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Zaskoczona jego widokiem syrena podpłynęła i zagniewana zapytała:

- Dlaczego mnie podglądasz i podsłuchujesz?

- Jestem rybakiem... - nieporadnie zaczął się tłumaczyć Wars.

- Wiem, kim jesteś, wiele razy widziałam cię na łodzi, ale...

- Tak, wiem, że nie powinienem cię podglądać, ale kiedy pierwszy raz cię ujrzałem, straciłem głowę. Zakochałem się w tobie i nie mogę bez ciebie żyć. - przerwał jej wpół słowa Wars.

Syrena popatrzyła na niego i westchnęła:

- Ja także cię pokochałam. Ale przecież tak bardzo się różnimy...

Spojrzeli na siebie i zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Wtedy właśnie Sawa - bo tak miała na imię złotowłosa syrena - przypomniała sobie pewną tajemnicę: jeśli syrena z wzajemnością zakocha się w człowieku, może na zawsze utracić swój rybi ogon i stać się kobietą. Wówczas Wars bez wahania poprosił Sawę o rękę, a ona zgodziła się z radością. Razem wyszli na ląd. Z syreny opadła rybia łuska i w miejscu ogona pojawiły się nogi. Stała się piękną dziewczyną i wkrótce odbyło się ich wesele. Wars i Sawa żyli długo i szczęśliwie, otoczeni miłością i wzajemnym szacunkiem.

Po latach wokół ich chaty powstała duża osada rybacka, a ludzie na pamiątkę postanowili nazwać ją Warszawą. Dziś nie ma śladu po rybackich chatach, lecz ludzie wciąż pamiętają o młodym rybaku i pięknej syrenie. A Warszawa stała się stolicą Polski.

 

  1. LECH, CZECH I RUS

L. Fabiszewska

 

Dawno, dawno temu przez kraj wędrowali trzej bracia – Lech, Czech i Rus. Jechali konno na czele zbrojnych wojów, za nimi czeladź pędziła stada bydła, na wozach jechały kobiety i dzieci. Byli zdrożeni i szukali miejsca gdzie mogliby osiedlić się wraz ze swoim ludem.

Pewnego dnia, gdy wieczór był już bliski, wyjechali na dużą polanę, wśród puszczy. Rósł na niej olbrzymi dąb, w którego białe orły miały gniazdo. Podobało się to miejsce Lechowi, tak pięknego nigdzie przedtem nie widział. Postanowił, że tu pozostanie. Zbliżył się do dębu, kazał wyjąć z gniazda jedno orle pisklę. Posadził je sobie na ręce i popatrzył na nie, na tle nieba czerwonego od zachodzącego słońca. Postanowił Lech, że odtąd taki będzie  znak jego i całego narodu.

Do dziś herbem Polski jest biały orzeł na czerwonym tle. Czech i Rus postanowili pojechać dalej i szukać miejsc dla siebie. Pożegnali się bracia i powędrowali – Czech na południe, a Rus na wschód. Lech zbudował gród obronny i nazwał go Gnieznem – od orlego gniazda, które tam znalazł. Od Lecha wywodzą się Polacy, którzy nazywają siebie także Lechitami. Gniezno zaś stało się pierwszą stolicą Polski.

 

  1. ZŁOTA KACZKA

Artur Oppman

 

Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starem Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwonce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.

Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino! Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.

Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska — powiada — pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napoljon gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.

No nic! Cierpi jeszcze, czeka.

Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją, gawędzą. Ni z tego, ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.

I mówi jeden stary szewc, kuternoga:

— Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.

Zaciekawił się Lutek, pyta:

— Mówcie, co takiego?

— Ano nic — rzeknie kuternoga — na Ordynackiem, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie — wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać możnym bogaczem, magnatem!

— I gdzie to, mówicie?

— Na Ordynackiem, w lochach starego zamczyska.

— A kiedy?

— W noc świętojańską.

Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.

Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi, jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie — wojskowi. Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!

Idzie sobie nasz szewczyk Lutek Krakowskiem Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko! Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo. Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę. Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!

Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb niema, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie. Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — Wlazł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę — idzie. Kurytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem jakiemsiś pośrodku.

Przy mdłem światełku świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owo jeziorko, — a na niem — Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.

— Taś, taś! kaczuchno!

I nagle — z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że — klękajcie narody!

— Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?

— Jaśnie wielmożna królewno — Lutek powiada, — nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.

— Dobrze — odpowie księżniczka — tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz, co do joty, to, co ci powiem.

— Słucham, jaśnie wielmożna!

— Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.

— Ha! ha! ha! — zaśmieje się Lutek — i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów — a co potem?

— A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!

— Zgoda, królewno! daj kieskę!

Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie — i znikła.

Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto. Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw — myśli sobie — chyba się odziać, jak panicz.

No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia! Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej. Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów! Sto dukatów! dla siebie samego! Ha! trza pomyśleć!

A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.

Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek. Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.

— Co się należy?

— Dwa złote.

— Dwa złote? Nie więcej?

— Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.

Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!

Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha. Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co zrobić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów. Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Niema co! Chodźmy do teatru. W teatrze zabawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote. Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi. Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem — nie wie Lutek, co z niemi zrobić? Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.

— Panie — powiada — drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Sommosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem — poratuj mnie!

Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.

— Bóg—że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!

Błysnęło! zagrzmiało! Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.

— Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!

I znikła. Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio — i rzecze:

— Nie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.

Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował — i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.

A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! Bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu! Nie tak! nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie! A wtedy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.

 

12.                       SYRENA

Artur Oppman

 

— A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie?

— Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przesłaniały źródełko, a bliżej podejść bałem się jakości, alem słyszał, jak śpiewa.

— Alboż to syreny śpiewają ? Grzech nie grzech, — niewiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy, co czynić nam należy.

— Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika Barnaby.

— Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.

Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy z nad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosi, turów, wilków i niedźwiedzi.

— Więc powiadacie, że śpiewała?

— A juści! śpiewała; gadałem przecie.

— Hm! I często se tak podśpiewuje?

— A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.

— I długo też nuci?

— Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi na świecie, już jej nie słychać.

— To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?

— Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przepomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.

— O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić…

Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.

Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.

Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie, uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki.

A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:

— Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samem źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile, że takiego żaden się czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.

Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałościwe syrenie śpiewanie.

— Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem ci ja o tem, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?

— Tak jest, do pełni.

I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.

Tam, gdzie dziś nad samem prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego Miasta, rozciąga się ulica, Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.

W lesie tym, z pagórka, wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.

Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w nim długie gałęzie, kwitnęły polne róże, i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatkami zielony traw kobierzec.

W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.

Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu.

Ale w lesie nie wszyscy spali.

Zza brzóz i wierzb, stojących na potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one, wśród krzaków gęstych, i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.

Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.

Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy — i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się, iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.

Wtem z krzaków, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie — i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.

Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.

— Co teraz począć? Co z nią począć? — jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.

— Co począć? — rzeknie pustelnik — poczekajcie, zaraz wam powiem:

Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawieziem, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?

— Dobrze mówicie, ojcze Barnabo, mądrze mówicie!

Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę, i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna na podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartemi cudnemi oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub szczupaka.

— Czas nam w drogę — przemówił pustelnik — bierzcie ją!

Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę wioski.

— Otwieraj, Staszku!

— Otwierajno co prędzej! Cóż to? Zarżnęli cię zbóje, że się nie ruszasz?

— Nie gramol się, gamoniu! skorzej! skorzej!

I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego, drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski licznych krów.

— A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się, czy co takiego?

Zaszurgał ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota — i z mroku wynurzyła się gibka, młodzieńcza postać pastucha Staszka,

— Wszelki duch Pana Boga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo i wy Szymonie i Mateuszu?

— Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie do Czerska ją zawiezieni, do księcia!

— Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż ona śliczna!

— Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo ! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby tym łacniej otumanić chrześcijańską duszę.

— Boże miły! Prawdę mówicie? To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam z nią zrobić?

— Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzemnij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo ucieknie.

— Ha! Każecie pilnować, to będę pilnował. A kiedyż po nią przyjdziecie?

— Mówilim. Skoro świt. Teraz ją położym w oborze, niech leży.

— A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdajem.

— Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć beskurcyja zły, jak sam diabeł, to i z syreną poradzę.

— No, to bywaj zdrowy! Będziem tu z powrotem, ino patrzeć!

Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie, i oczu z dziwowiska nie spuszczał.

Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzą! cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały, jak gwiazdy, modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.

I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego pełnych.

I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.

Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszołamiającą pieśń syreny.

Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów.

A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:

— Rozwiąż mnie!

Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.

A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:

— Otwórz wrota i chodź za mną.

Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj i czekał, co się stanie.

Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły.

Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, szedł za nią, bez woli, bez myśli.

Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i śpiewała.

A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:

— Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia!

Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?

Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.

Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć z przed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.

A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się, ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.

A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:

— Łapaj, trzymaj, nie puszczaj!

Ale! nie puszczaj!

Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w te pędy Staszek.

Skoczył, wychynął z rzeki, rozejrzał się dokoła, zawołał:

— Bóg z wami!

I zniknął.

Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne, bogate, warowne.

A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z syreną, wzięło ją za godło swoje, i godło to po dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.